Moja droga do trzeźwości jest bardzo trudna, kamienista i usłana cierniami. Zazdroszczę tym przyjaciołom z AA, którzy wyszli na prostą, odzyskali rodziny, pracę i przyjaciół. Mnie się to nie udaje, ale może za krótko trzeźwieję? Wspinam się ciągle na szczyt góry lodowej i zawsze spadam – jest to syzyfowa praca – czasami myślę, myślałam, że to nie ma sensu – do póki naprawdę nie uwierzyłam w AA, w przyjaciół, w 12 Kroków, w 12 Tradycji, w 24 godziny.


Pochodzę z rodziny, gdzie jest obecny alkohol, ojciec był i jest czynnym alkoholikiem. Pamiętam ciągłe awantury w domu, płacz matki – strach, który mnie nigdy nie opuszczał. Mam siostrę, młodszą o pięć lat, która była tą maskotką w domu – ja natomiast dzieckiem bohaterem. Szkołę podstawową ukończyłam z wyróżnieniem, liceum też, bez problemów skończyłam studia. Wyszłam za mąż, znalazłam wymarzoną pracę i urodziłam dwójkę wspaniałych, mądrych dzieci.

Miałam dom, męża, działkę, samochody, przyjaciół – jednak nie potrafiłam tego docenić. Ciągle było mi czegoś brak, ciągle czegoś za mało. Sięgnęłam po alkohol. To alkohol mnie inspirował, dodawał otuchy, podnosił na duchu i dodawał werwy. Był dla mnie jedynym lekiem na stresy w pracy, kłopoty w domu, radości i smutki.

Powodem do picia była zawsze kłótnia z mężem, trudności w pracy, kupno samochodu lub nowych mebli, choroba dziecka, awans itd. Tak brnęłam przez życie z podporą butelki przez dziesięć lat, nie wiedząc, w co się pakuję i co mnie jeszcze przez to spotka. Myśl, że być może jestem alkoholiczką, odsuwałam od siebie jak najdalej, a właściwie eliminowałam całkowicie.

Byłam wyniosła, niepokorna, zarozumiała. Nie widziałam, że wokół mnie cierpią ludzie – rodzina i przyjaciele. Szłam odważnie i pewnie w przepaść, nie bacząc, czy będę miała jeszcze siły, by się z niej wydostać.

Jednakże nadszedł dzień, gdy moje życie runęło z wielkim hukiem. Rozsypało się jak domek z kart. Zupełnie nie zdawałam sobie sprawy z tego, że są to skutki mojego pijackiego życia, a konsekwencje będą jeszcze gorsze. Nie mogłam się pogodzić z myślą, że jestem chora, że jestem alkoholiczką. Moja bliska przyjaciółka widząc mój problem, a znała go z własnej rodziny, zabrała mnie na mój pierwszy mityng AA.

Pamiętam, że odbywał się na oddziale szpitala psychiatrycznego. Nogi mi się trzęsły, serce biło jak oszalałe, a kilka razy chciałam się wycofać. Był to mityng otwarty, więc usiadłyśmy z boku, a ja bacznie się przysłuchiwałam, o czym mówią ci ludzie. Jednak nic z tego nie rozumiałam. Moje myśli wciąż krążyły wokół alkoholu i tego, jak oszukać koleżankę, by podwiozła mnie do sklepu nocnego.

W nocy, przy ćwiartce, analizowałam to, co usłyszałam na mityngu, ale nie widziałam tego problemu w sobie.

Za namową matki i koleżanki poszłam do AA jeszcze raz i na odczepnego przyznałam się, że jestem alkoholiczką. Myślałam, że w ten sposób zaspokoję żądania rodziny i bliskich. Po trzech mityngach wpadłam w wir pracy i picia tak, że zupełnie zapomniałam o AA i o swoim problemie.

W końcu mąż przejął ster i zaczął mnie kochać tzw. twardą miłością. Konsekwentnie i stanowczo zaczął pozbawiać mnie wszystkiego, co miałam. Najpierw były to pieniądze, potem samochód, praca przyjaciele i rodzina. Wtedy bardzo się przestraszyłam. Poszłam do psychologa, który stwierdził, że jestem w fazie ostrzegawczej choroby alkoholowej. Poszłam na grupę wstępną, potem motywacyjną, a w wakacje zdecydowałam się na terapię na oddziale otwartym..

Mój mąż spisał mnie na straty, a rodzina i przyjaciele odsunęli się ode mnie. Zostałam sama ze swoją rozpaczą i alkoholizmem, i nikt nie chciał mi pomóc. Po sześciotygodniowej terapii powróciłam do AA. Przyszło mi to dosyć łatwo, bo byli tam moi przyjaciele z terapii. Raz w tygodniu chodziłam na mityng i na nawroty na terapię. Mój mąż nie chciał zrozumieć, że jest mi to niezbędne i robił awantury i wymówki, a moich nowych przyjaciół uznawał za moich kochanków. Miałam już dość tych bezpodstawnych i bezsensownych kłótni, a żadne argumenty już nie przemawiały.

Mąż chciał zamknąć mnie w Tworkach, a ja strasznie się tego bałam. Zrezygnowałam z AA, terapii i psychologa. W domu zapanował spokój, a ja próbowałam sama zmierzyć się z nałogiem – bezskutecznie. Wprawdzie zapicia zdarzały mi się rzadziej, ale ciągle były. Każde z nich przynosiło coraz to poważniejsze skutki i konsekwencje. Staczałam się powoli, ale skutecznie i nieuchronnie. Nie widziałam już ratunku dla siebie, byłam sama. Poważnie myślałam o śmierci. Chciałam zachorować na raka i umrzeć. Rozważałam też popełnienie samobójstwa, ale bardzo się bałam.

Mąż i dzieci traktowali mnie jak ostatnią degeneratkę, a mąż stwierdził, że odetchnie dopiero wtedy, gdy ja zapiję się na śmierć. Ostatnie moje picie miało miejsce przed świętami wielkanocnymi w 2002r. Byłam już w takim stanie, że nie mogłam sobie z tym poradzić.

Poszłam do szpitala na detox. Zostałam odtruta i poczułam się lepiej. Matka po raz ostatni wyciągnęła do mnie rękę i namówiła mnie na zaszycie. Jednak ja już wiedziałam, że to tylko straszak, który nie może mi trwale pomóc. Zgodziłam się na tę alternatywę bojąc się, że mąż się ze mną rozwiedzie, bo wyraźnie do tego dążył.

27 maja poszłam do lekarza i podjęłam ponowną próbę ratowania siebie i rodziny. Na początku szło mi nawet nieźle. Przestałam pić, a w czerwcu synek miał operację migdałów. Cieszyłam się, że wszystko jest w porządku i patrzę na świat trzeźwymi oczami. Pod koniec czerwca wyjechałam na działkę, a tam musiałam pokonać kolejną przeszkodę i odmawiać wszystkim dookoła. Tłumaczyłam, że nie piję, bo jestem chora i biorę silne leki. Udało mi się i zaczęłam analizować swoje pijane życie, teraźniejszość i przyszłość.

Dopadały mnie stany depresyjne, jednak nie miałam chęci i odwagi, by się tym z kimś podzielić. Zamknięta we własnej skorupie bałam się wyjrzeć na świat. Uciekałam od problemów i konsekwencji. Na zewnątrz wszystko wyglądało ładnie. Żona z dziećmi na działce, mąż przyjeżdżał dwa razy w tygodniu, działka tonęła w kwiatach, wyszukane potrawy dla rodziny, rowery, codzienne spacery nad jezioro. Istna sielanka.

Zaczęłam patrzeć na męża trzeźwymi oczami i chyba się naprawdę zakochałam. Zostałam odrzucona i usłyszałam, że to, że nie piję nie jest argumentem, by ze mną być. Popadłam w czarną rozpacz, a poczucie winy nasiliło się. Straciłam wszystko, co miałam i dalej byłam sama ze swoimi problemami, i miałam poczucie, że sobie nie poradzę. Gdybym miała pracę, to wszystko by się jakoś ułożyło – myślałam sobie. Im bardziej kochałam męża, tym bardziej on mnie olewał, dołował i wypominał mi wszystkie błędy. Było mi z tym źle i nie mogłam sobie poradzić ze swoimi uczuciami i emocjami.

Moja depresja pogłębiała się, a ja nie szukałam nigdzie pomocy. Szukałam pracy, dzwoniłam, jeździłam na rozmowy, ale bezskutecznie. Byłam kłębkiem nerwów i popadałam z jednej skrajności w drugą. Nie wiedziałam, że zbliża się najgorsze.

W połowie września mąż oddał samochód do warsztatu i przez dwa tygodnie był w domu lub u lakiernika. Pił alkohol z kolegami, a wieczorem przy kolacji robił awanturę i poniżał mnie. Kazał mi się wyprowadzać, bym odczuła na własnej skórze skutki swojego picia. Godziłam się ze wszystkim, bo chciałam odzyskać męża – bezskutecznie.

Dnia 26 września, czego nigdy nie zapomnę, w trakcie awantury usłyszałam, że już mi mąż w niczym nie pomoże. Udałam się do psychologa i wróciłam do domu z przepisanymi tabletkami i ćwiartką wódki. Gdy zostałam sama usiadłam w fotelu i nie mogłam się zdecydować, co dalej. Wybrałam tabletki i po połknięciu dziesiątej straciłam pamięć.

Rano obudziłam się w szpitalu, podłączona do kroplówki i innej aparatury. Lekarz powiedział, że było ze mną źle, ale sytuacja jest już opanowana. Początkowo byłam zła, że żyję i, że znowu będę musiała borykać się z problemami. Pomyślałam, że może Bóg nie chciał bym umarła i dał mi szansę na poprawę i uporządkowanie swoich spraw.

Pozwolił mi żyć już nie dla męża. Po wyjściu ze szpitala podjęłam pierwszą w życiu poważną decyzję i wróciłam do AA. Uwierzyłam w Boga, który mną pokieruje. Przez trzy miesiące codziennie chodziłam na mityngi. Zaczęłam słuchać, pytać, spotykać starych znajomych z AA.

Przyznałam, że już nie kieruję własnym życiem i przestałam walczyć z moim odwiecznym wrogiem – alkoholem. Nie byłam już sama, a sama to tylko mogłam się napić, jak stwierdził jeden z przyjaciół.

Wiem, że nie będzie łatwo i, że droga do trzeźwości jest inna dla każdego. Moja na razie jest ciernista. Nie próbuję już na siłę scalać rodziny, nie zmieniam męża, nie oczekuję i nie planuję, a wszystko powierzam Bogu i sile AA.

Od stycznia pracuję ( dorywczo i nie w zawodzie ) i przynajmniej trzy razy w tygodniu idę na mityng. W domu jest nieciekawie, gdyż każde moje wyjście jest okraszone pikantnym komentarzem mojego męża. Okazało się, że nawet do codziennych awantur można się przyzwyczaić, zaś mężowi powiedziałam: „Żyj i daj żyć innym.”

Codziennie mówię modlitwę „O Pogodę Ducha”, która bardzo mi pomaga. Pogodziłam się z dalszą rodziną, czego nie udaje mi się osiągnąć z tą najbliższą. Nie wiem, czy ta układanka da się poskładać, bowiem brakuje w niej kilku elementów. Wierzę, że dobry Bóg pozwoli mi je odnaleźć na drodze do trzeźwości.

Dziękuję wszystkim przyjaciołom z AA, że podali mi rękę i dzielą się ze mną nadal swoją siłą i nadzieją. Trochę szkoda, że aż trzy lata trwało za nim zrozumiałam, że jestem kobietą, matką, córką, żoną, nauczycielką, ale przede wszystkim alkoholiczką.

Zrozumiałam, że AA to wspaniali ludzie, z którymi łączą mnie nie tylko doświadczenia z pijanego życia, ale przede wszystkim droga ku trzeźwemu i godnemu życiu. Życzę wszystkim Pogody Ducha

E…

 

Źródło:  Mityng Nr 07/73/2003r. http://www.mityng.net
(C) Fundacja BSK AA; Wszelkie Prawa Zastrzeżone.