Nadszedł w końcu dzień, kiedy zostałem sam i nie widziałem żadnej nadziei dla siebie. Wychowywałem się w rodzinie, gdzie alkohol był codziennością. Przyzwyczaiłem się do ciągłych odwiedzin znajomych i wieczornych powrotów z zaplanowanych spotkań towarzyskich.

Byłem wtedy dzieckiem i jedyne, co mi przeszkadzało to awantury, no i baty, które otrzymywałem. Nigdy nie potrafiłem sprostać wymaganiom ojca i marzeniom matki. Bardzo chciałem i starałem się wyrosnąć na twardziela dającego sobie radę w życiu w każdej sytuacji.

Przyrzekałem sobie, że ja i mój młodszy brat, którym musiałem się zajmować, nigdy w życiu nie weźmiemy alkoholu do ust.

Przyszedł dzień, w którym miałem możliwość wyprowadzenia się z domu i zamieszkania oddzielnie. Myślałem, że moje życie nareszcie teraz się rozpoczyna. Niestety bardzo szybko okazało się, iż nie daję sobie rady z najprostszymi problemami. To, co mnie pchało do tej pory do przodu to byli moi pijani rodzice, chęć pokazania, że będę kimś. W momencie, kiedy się wyprowadziłem okazało się, że jestem emocjonalnym dzieckiem i tak naprawdę, to nie rozumiem co się wokół mnie dzieje.

 

Lecz wtedy jeszcze świat wydawał mi się bardzo piękny. Poznałem wspaniałą dziewczynę, z którą po kilku latach pobraliśmy się. Miałem śmiałe plany i mocno wierzyłem we własne siły. Mogłem góry przenosić. Owszem umiałem żyć w zgodzie z innymi, ale do czasu, gdy były realizowane moje plany. Już wtedy dość często na odwagę, czy z powodu porażki lub sukcesu sięgałem po alkohol. Było mi wtedy łatwiej. W zapomnienie poszły doświadczenia z lat młodości. Przecież nie popełnię takich błędów jak moi rodzice. Życie bardzo szybko skorygowało moje zamierzenia.

Nawet pierwsze sygnały nie dawały mi do myślenia. Kilka wieczorów kawalerskich, przepita cała wódka weselna. Przecież zaczęły się realizować moje życzenia. Sam zakładałem rodzinę i mogłem, tak jak sobie zaplanowałem, być wzorem rodzica. Budowałem mury, za którymi chciałem ukryć strach i niepewność.

Radość trwała przez parę lat po ślubie. Koledzy byli częstymi gośćmi w naszym domu a i w pracy się układało. Piłem już ze wszystkimi, z którymi uważałem, że powinienem się napić, że będą mi kiedyś przydatni. Moja buta tak rosła, a mniemanie o sobie było tak wielkie, że zacząłem pogardzać innymi, nawet żoną. Zachowywałem się jak ktoś, kto nie ma żadnego boga nad sobą. Już wtedy dostawałem od rodziny sygnały, że coś niedobrego się ze mną dzieje. Byłem tym mocno urażony, ale żeby „im” pokazać, jaki ze mnie gość, po raz pierwszy się zaszyłem.

Okazywałem wszystkim, wokół jaki jestem biedny i jak mnie zaszczuli. Nie powiem, choć tylko nie piłem, lepiej mi się żyło. Niestety, byłem kłębkiem nerwów. Mimo to moja odpowiedzialność wzrosła.

W tym okresie poczęła się nasza ukochana córka. Byłem wniebowzięty. Szkoła Rodzenia, plany wspólnego porodu. Pasmo radości ciągnęło się dalej – dostałem dobrze płatną pracę. Żyć nie umierać. Lecz miałem coraz większe kłopoty ze sobą. Chodziłem coraz bardziej spięty, podenerwowany, miałem kłopoty ze snem. Niby wszystko układało się jak najlepiej, a ja byłem kłębkiem nerwów.

Któregoś dnia przedawkowałem proszki uspokajające i wylądowałem w szpitalu. Lekarz przeprowadzający ze mną wywiad dał mi skierowanie do Poradni Zdrowia Psychicznego. Tam dowiedziałem się, że moim kłopotem jest alkohol i że pomimo trzyletniego okresu abstynencji moje postępowanie jest nadal chore.

Tak po raz pierwszy trafiłem do Poradni Odwykowej. Jednak to miejsce było nie dla mnie. Tu byli pijacy, którzy stracili wszystko: dom, godność, pieniądze. Pili wszystko i wszędzie. Ja taki nie byłem. Miałem wszystko, co w Polsce stanowiło o tym, że komuś się powiodło. Gdy doszliśmy do tematu pokora, było już dla mnie za wiele. Pomimo, że tam pierwszy raz usłyszałem o AA, przez myśl mi nie przeszło, aby pójść na mityng. Zresztą nikt nie dopingował do tego, ani nie był jakoś zainteresowany.

Następne lata stały się pasmem klęsk i upadku. Piłem coraz częściej i coraz więcej. Pomimo moich wysokich zarobków coraz trudniej było zdobyć pieniądze na alkohol. Ciągłe pożyczki, oszukiwanie. W tym okresie, gdy mój organizm był mocno wycieńczony ponawiałem wszywki, które po jakimś czasie zapijałem. Miałem świadomość, że grozi mi śmierć. Niejednokrotnie przypominał mi o tym lekarz. Do tego wszystkiego dołączyłem silne środki psychotropowe. Nie rozróżniałem pory dnia i nocy. Brakowało dni w tygodniu. Strach powoli zabijał.   Miałem wrażenie, że za chwilę coś pęknie mi w mózgu i zostanę „rośliną”. Alkohol trzymał w swoich kajdanach.

Chciałem przestać pić, a tak bardzo bałem się wytrzeźwieć. Nie wiedziałem, co robić. W końcu trafiłem na kilka dni do szpitala psychiatrycznego z silną depresją. Tam mnie odtruto i zaczęto zadawać wiele pytań. Kiwano głową i nic nie mówiono. Bardzo szybko wypisałem się na własną prośbę, bo zauważyłem, że zaczyna podobać mi się wśród „wariatów”, szczególnie brak odpowiedzialności za cokolwiek. Na odchodnym powiedziano, że jestem alkoholikiem. Nie zdziwiłem się wcale, bo do tej diagnozy powoli dojrzewałem. Byłem święcie przekonany, że po szpitalu dla „czubów” nie będę chlał. Tak było zaledwie kilka dni. Potem ponownie ruszyłem w tan. No i nadszedł taki dzień, kiedy zostałem sam.

Nie widziałem żadnej nadziei dla siebie. Żona miała już dość wszystkiego, a córka ciągle w strachu. Dużo później usłyszałem o dniach i nocach przepłakanych przez żonę, o dniach lęków i traconych złudzeń. Nie miałem o tym pojęcia. Myślałem, że krzywdzę tylko samego siebie. Okazało się, że cierpieli wszyscy wokół mnie. Nawet Bóg nie pomógł zapanować nad tym. Byłem sam, z pustką w głowie. Wiedziałem, że nie mogę tego naprawić kolejnymi obietnicami czy żałosną skruchą. Przegrałem.

Wszystkie moje wartości legły w gruzach. Ale został mi jeden przyjaciel. Ten, który spokojnie czekał, aż zwrócę się do Niego o pomoc. Ten, którym kiedyś wzgardziłem, któremu nie uwierzyłem. To Bóg pomógł mi wstrzymać pęd do alkoholu.

Następny dzień był pierwszym dniem trzeźwienia. Ponownie poszedłem na terapię, tym razem z odrobiną pokory. Tam właściwie zmuszono mnie do pójścia na pierwszy mityng AA. To dziwnie, ale poczułem się tam wśród swoich. Trochę przeszkadzała świeczka czy kapelusz, do którego nie miałem co wrzucić. Powoli sobie uświadamiałem, że z alkoholem nie jest mi po drodze. Już wiedziałem, że kiedy terapia się skończy, będę mógł kontynuować trzeźwienie we wspólnocie AA.

Pierwsze miesiące przyniosły wiele zmian. Oprócz tego, że fizycznie czułem się coraz lepiej, to okazało się, że można żyć i nie pić. Żona po kilku tygodniach wróciła do domu. W pracy przestało grozić zwolnienie. I wtedy nadeszło najgorsze. Tyle słyszałem o tym, jak będzie dobrze a tu nadeszły konsekwencje mojego picia, w których długi w bankach miały znaczny udział.

Miałem już sponsora. On i inni przyjaciele ze Wspólnoty pomogli przetrwać najgorszy okres. Niepostrzeżenie zostałem włączony do służb. Chyba dobrze się stało. Dotąd miałem wielkie opory przed podjęciem jakiejkolwiek bezinteresownej pracy. Słowo „służba” niosło ze sobą dużą odpowiedzialność, a tej mi brakowało. Okazało się jednak, że służba może być źródłem wielkiej satysfakcji. Dla mnie stała się sposobem realizacji programu AA. Nareszcie przestałem być egocentrycznym pasożytem.

Przez kilka lat uczciwie poznawałem obowiązki poszczególnych służb, aż znalazłem swoje cacuszko. Mogę je dopieszczać. Zawsze lubiłem książki, tak więc służby związane z literaturą szybko mnie pochłonęły. Zaczynałem od przepisywania różnych tekstów. Świadomość, co robię i po co to robię, stale rosła. Niby wiedziałem, że ta praca może pomóc innym, ale dopiero zdziwiłem się, gdy zobaczyłem jak mnie pomaga.

Dobry uczynek stał się nagrodą samą w sobie. Nie ma dnia, bym nie poświęcił choć chwili wspólnocie AA. W ten sposób wyrażam swoją wdzięczność i szacunek dla osób, dzięki którym żyję. Dziękuję za rodzinę i za to, że już radzę sobie z kłopotami.

Bardzo ciężko było zacząć się zmieniać. Likwidować wady. Zejść z boskiego piedestału i zacząć współpracować. Dzięki współpracy poznałem słowo jedność. Jakże pomocne w moim prywatnym życiu , w domu, w pracy. Również słowo Bóg nabrało innego znaczenia. Zawsze brakowało mi dziecięcej ufności, aby pozwolić Mu, by pokierował moim życiem. Lecz wiem, że Bóg pomaga tym, którzy czynią starania.

Staram się być ze zwycięzcami. Jak mawia mój sponsor – polubiłem trzeźwe życie! Raz zacząłem, a teraz już tylko poprawiam. To radość – żyć i być trzeźwym.

 

Źródło:  Mityng Nr 09/75/2003r. http://www.mityng.net

 

(C) Fundacja BSK AA; Wszelkie Prawa Zastrzeżone.