Czuję dziś ogromną radość i wdzięczność wspólnocie AA za to, że dane mi jest tak szerokiemu gronu odbiorców opowiedzieć swoje życie i drogę: krętą i wyboistą, pełną krzywd, jakie wyrządziłem, łez, aż po dzisiejszy dzień, gdy na swej drodze spotkałem wspólnotę, a w niej przyjaciół, którzy pokazali mi, że można kochać siebie i ludzi takimi, jakimi są, że można uśmiechać się i żyć, po prostu żyć bez dodatkowych „wspomagaczy”.

Tyle dostałem siły i nadziei, że czuję, iż nadszedł dzień, by się tym wszystkim podzielić. Swoją historię rozpocznę od początku, czyli od lat dziecięcych.

Urodziłem się w 1968 roku w małym miasteczku na Mazurach, w przeciętnej katolickiej rodzinie. Mój ojciec był inwalidą i rencistą ( w czasie II Wojny Światowej stracił nogę ). Był człowiekiem surowym, stosującym dyscyplinę w życiu codziennym. Byłem wychowywany w rytm tej, niemalże wojskowej, dyscypliny. Ojciec również był wychowywany w ten sposób.

Odkąd sięgam pamięcią widzę ojca nadużywającego alkoholu, aż do czasu, gdy zachorował i odstawił alkohol, i papierosy.

Moja matka pracowała w szkole. Pamiętam ją jako uległą i pracowitą kobietę, która w domu decydowała w niewielu dziedzinach życia. W każdą niedzielę chodziła do kościoła i mi, od najmłodszych lat, wpajała zasady religii. Zabierała mnie do kościoła i jako pierwsza odsłaniała i przybliżała oblicze Boga.

W moim domu, odkąd pamiętam, często panowała niezdrowa atmosfera. Były kłótnie, awantury, a potem tak zwane „ciche dni”. Bardzo bałem się rodziców, szczególnie ojca, bo to on był wykonawcą kar cielesnych, które na mnie spadały.

Miałem dwupunktowy system kar: zakaz wyjścia na podwórko i kary cielesne. Szybko pojąłem, że aby unikać tych kar muszę stać się „synkiem tatusia” – ot taka mała manipulacja dziecięca. Od małego nie akceptowałem siebie takiego, jakim byłem i ciągle wydawało mi się, że jestem inny – gorszy niż moi rówieśnicy. Czułem się słabszy. Z biegiem lat doszły jeszcze inne kompleksy. Uważałem, że jestem zbyt szczupły, zbyt ponury, za mało wygadany, nie tak przystojny, jak bym tego chciał, zbyt zawstydzony i ciągle czegoś się bałem. Tchórz – tak o sobie myślałem. Jak ja pragnąłem być kimś innym! Niestety nie wiedziałem co mam zrobić, czego dokonać, by być kimś innym, by moi koledzy respekt przede mną, szacunek, by być duszą towarzystwa, kimś z kim wszyscy się liczą.

Imponowała mi siła wyrażana w bójkach z kolegami, ale do tego brakowało mi odwagi, więc aby reprezentować tego typu wartości potrzebowałem czegoś takiego co wyeliminowałoby moje tchórzostwo. U któregoś z kolegów zobaczyłem na przedramieniu nacięcia, tzw. Sznyty i zrobiło to na mnie ogromne wrażenie. Pomyślałem wtedy sobie, że gdybym ja się na to odważył, to wtedy już nikt nie nazwałby mnie tchórzem.

Pamiętam, jak dłoń z żyletką w palcach drżała mi ze strachu, gdy ciąłem swoją rękę, ale mimo tego nie cofnąłem się. Potem paradowałem dumnie po szkolnych korytarzach z podwiniętym rękawem.

Z dnia na dzień moi rodzice rozwiedli się. Wyprowadzka ojca spadła na mnie tak niespodziewanie, że nie wiedziałem co mam o tym myśleć, co będzie dalej. Jednakże pomimo tego poczułem niemalże ulgę, bo odtąd nikt nie mógł mnie już kontrolować, wszak byłem już taki dorosły.

W mojej okolicy mieszkała grupa sporo ode mnie starszych chłopaków, w moim mniemaniu niezależnych, silnych – takich, jakim ja chciałbym być. Palili papierosy, pili alkohol, a w moich oczach byli tacy dorośli. Nawet nie wiem, jak to się stało, ale przyjęli mnie do swej paczki.

Byłem dumny i ważny, gdy razem chodziliśmy ulicami. Do niczego mnie nie namawiali, nie zmuszali, ale pomyślałem sobie, że jeśli zapalę papierosa, napiję się z nimi piwa, to będę bardziej swój, będę taki, jak oni, a wtedy będą czuli respekt przede mną.

Pamiętam mój pierwszy łyk piwa, pierwszą butelkę, a potem następną. Szybko się wtedy upiłem, ale przez moment czułem luz, pełen luz i odwagę, swobodę. Tylko przez moment, bo potem kręciło mi się w głowie i zwymiotowałem. Nikt się wtedy ze mnie nie śmiał, ot nie po prostu przyjęło się. Byłem wtedy w szkole podstawowej. Potem były następne piwa, następne popijawy, na których upijałem się, co na początku nie było takie częste.

Na początku piłem w czasie wakacji, gdy miałem czas wolny od szkoły. Uciekałem wtedy z domu z namiotem i kanapkami na biwak. Tam byłem już całkiem samodzielny i nikt nie miał nade mną kontroli, ani matka, ani szkoła. Wtedy do repertuaru moich trunków doszło tanie wino i wódka. W trakcie nauki w szkole groziło mi nawet powtarzanie klasy, ale dzięki temu, że matka pracowała w tej samej szkole przepchnięto mnie do następnej, ósmej klasy.

Zaczęły się wagary, a ja w dalszym ciągu sięgałem po alkohol. Imponowało mi stanie w gronie kolegów z butelką piwa, czy wina w ręku. Wreszcie znalazłem sprzymierzeńca, który pozbawiał mnie lęku i dodawał animuszu. Pod wpływem alkoholu czułem się odważny, silny i byłem wygadany, a w czasie dyskotek nigdy nie stałem pod ścianą.

Koniec roku szkolnego, wakacje i upragniony biwak. Jak zawsze na moich biwakach – alkohol. W czasie wakacji rzadko odczuwałem kaca, a to z prostej przyczyny: nie dopuszczałem do niego. Wtedy wiedziałem już co to „klin” i piłem ciągami. Coraz częściej zaczynało brakować pieniędzy, bo skąd nastolatek, jakim byłem, mógł mieć stale pieniądze. Zacząłem kraść.

Na początku były to małe kradzieże: rower, piwnice, czyjaś kurtka w szatni i drobne przedmioty. Potem moja bezkarność spowodowała, że dopuszczałem się poważnych przestępstw. Były to włamania do mieszkań, kradzieże samochodów, a w końcu rozboje. Każdy grosz z przestępstw służył jednemu: by się zabawić i napić alkoholu. Piłem wtedy często i dużo.

Po wakacjach podjąłem naukę w Szkole Żeglugi Śródlądowej, na drugim końcu kraju. Taki układ mi odpowiadał, bo z dala od domu, pełna swoboda i nie było utarczek słownych z matką, ani ciągłych jej napominań, bym skończył z pijaństwem. Wtedy już całkowicie zerwałem z Bogiem i kościołem, bo koledzy od kieliszka byli na pierwszym miejscu.

Bardzo szybko poznano się na mnie w nowej szkole i po dwóch miesiącach mojej bytności w internacie, kilku libacjach alkoholowych zostałem wyrzucony ze szkoły. Siedziałem na torbie podróżnej przed internatem i nie wiedziałem co zrobić. Przeklinałem kierownika internatu i szkołę, bo w moich oczach to oni ponosili winę za to, że nie będę mógł się dalej tam uczyć. Do domu jednak nie pojechałem.

Trafiłem do Szkoły Górniczej na Górnym Śląsku i tam poczułem się jak ryba w wodzie. Na porządku dziennym było pijaństwo i wagary, więc prędko polubiłem tę szkołę i internat. Wytrzymałem tam półtora roku, w trakcie którego wielokrotnie mnie upominano, gdyż swoim stylem bycia przekraczałem ramy wspomnianego już luzu. I znowu dyscyplinarka.

Wstyd mi było wracać do domu, bo nie wiedziałem co mam powiedzieć matce, dlaczego się już nie uczę. Na wszelki wypadek upiłem się pociągu, by mieć odwagę zapukać do drzwi. Nakłamałem matce ile się dało, ale dziś, z perspektywy czasu wiem, że nie wierzyła w ani jedno moje słowo. Może chciała wierzyć, że nie jestem jeszcze stracony, ale wiem, że już wtedy paliło się na mym czole światełko ostrzegawcze. Tyle, że ja nie chciałem go widzieć. Tym światełkiem były pierwsze konsekwencje mojego picia: kace, dyscyplinarka ze szkoły, przesłuchania przez policję, zatrucia i wymioty.

Pamiętam, że znalazłem jakąś pracę i próbowałem pić mniej i rzadziej. Pracowałem przez miesiąc. Potem była następna szkoła, a stary scenariusz powtórzył się jak odbity przez kalkę. W internacie szybko poszukałem sobie kolegów do kieliszka, a to nie wróżyło niczego dobrego.

Po kolejnej pijackiej balandze dokonałem rozboju na koledze z internatu. Strasznie go pobiłem w pijackim amoku, okradłem i zdemolowałem pokój, w którym mieszkał. Zabrałem mu pieniądze i jakieś przedmioty, które zastawiłem na pobliskiej melinie. Zawisła wtedy nade mną groźba skierowania sprawy do prokuratora, ale wtedy cudem mnie to ominęło. Dziś uważam, że powinienem wtedy ponieść karę, zamiast jej uniknąć, to może czegoś by mnie to nauczyło.

Nim wyrzucono mnie ze szkoły pojechałem do domu i przez kilka dni piłem alkohol u kolegi w hotelu robotniczym i zastanawiałem się co robić dalej. Pijany planowałem, a trzeźwy miałem to realizować? O nie, to nie mogło się udać. W tym momencie mojego życia spadałem już w dół z ogromnym łoskotem, ale wszystkim dookoła opowiadałem, że nic się nie dzieje, a ja pójdę do wojska na ochotnika i zostanę żołnierzem zawodowym, a szkoła do niczego mi nie jest potrzebna.

Znienawidziłem wszystkich, którym się układało i tych, którzy myślą inaczej ode mnie.. w mojej głowie kotłowały się złość, nienawiść i niemoc.

W rodzinnym miasteczku znalazłem pracę i na początku pracowałem za dwóch, by podreperować swój wizerunek, który był mocno nadszarpnięty. Sąsiedzi i znajomi mówili o mnie pijak, bandyta, nierób, więc myślałem, że udowodnię wszystkim pracą, że się mylą. Jednak wtedy byłem już alkoholikiem. Dziś wiem o tym, a wtedy? Wtedy myślałem o sobie zupełnie inaczej. Alkoholicy to byli według mnie łajzy, brudasy, dynksiarze ( tak o nich wtedy mówiłem ).

W moim miasteczku było wielu takich, którzy pili denaturat, perfumy. Gardziłem nimi ze wszech miar i powtarzałem sobie, że ja taki nigdy nie będę. Pamiętam dokładnie dzień, gdy rano nie poszedłem do pracy. Miałem dość takiego, szarego, jak mi się wydawało, życia. A, że dzień wcześniej piłem do późna w nocy, to idąc ulicą marzyłem o jednym: zdobyć pieniądze na dalsze chlanie. Nieopodal stali ci, którymi tak gardziłem i zobaczyłem w nich deskę ratunku. Pomyślałem, że może oni postawią mi piwo. Mieli denaturat i zaproponowali, że mogę się z nimi napić.

Piłem denaturat równo z nimi, ale zastrzegłem, że jeśli komuś o tym powiedzą to będzie z nimi krucho. Od tamtego czasu jeszcze kilka razy zdarzyło mi się pić alkohole niekonsumpcyjne. Miałem wtedy siedemnaście lat, a już zaliczyłem izbę wytrzeźwień, pierwsze omamy wzrokowe i słuchowe. Im więcej piłem tym bardziej stawałem się agresywny, wulgarny i wybuchowy. Moje życie zawodowe równało się zeru, bo nie chciało mi się pracować; towarzyskie to byli głównie złodzieje i koledzy od kieliszka. Wszystko kręciło się wokół alkoholu, napić się i ukraść, by mieć za co pić.

Latem 1985 roku na mą pijacko – bandycko – złodziejską drogę wkroczyło więzienie. Mój pierwszy wyrok, który dziś uważam za wybawienie, lepsze zło, bowiem pijąc tyle i w takim tempie, zapiłbym się na śmierć, albo uległ jakiemuś wypadkowi pod wpływem alkoholu. Ciągle miałem jakieś ślady. Albo po bójkach, albo po upadku, gdy pijany wracałem do domu.

Więzienie nie zrobiło na mnie większego wrażenia i w sensie resocjalizacyjnym nie spełniło swej roli. Czułem się dowartościowany, jakby teraz wzrosła moja rola w środowisku. Wierzyłem, że teraz będę jeszcze bardziej „uważany” wśród kolegów. Za kradzież z pobiciem dostałem dwa lata i nie czułem w związku z tym żadnej skruchy, wręcz przeciwnie. To było moje pierwsze przestępstwo pod wpływem alkoholu, za które mnie skazano.

Będąc w celi kilka razy sięgałem po tak zwane wynalazki i liczyłem dni dzielące mnie od wolności. Widziałem już siebie wychodzącego z pudła i mającego pieniądze w kieszeni, bez przeszkód zatrzymującego się w najbliższym sklepie, by napić się alkoholu. Wyobraźcie sobie, że już nawet zasięgnąłem języka, gdzie znajduje się najbliższy bram więzienia sklep.

Tamten wyrok nie nauczył mnie niczego dobrego, bo tak naprawdę nie chciałem niczego w sobie zmieniać.

Dzień opuszczenia zakładu karnego i drogę do domu pamiętam fragmentarycznie, gdyż od pierwszych godzin na wolności zacząłem realizować swoje marzenia i do domu wróciłem pijany. W domu było z mej strony wiele obietnic i deklaracji składanych matce, ale nie płynących z serca tylko mających ją uspokoić.

Szybko przepiłem pieniądze uskładane w więzieniu, a do pracy mi się nie spieszyło. Po prostu nie miałem ochoty pracować. Nie miałem ani chęci, ani wytrwałości czy obowiązkowości, a przecież praca jest obowiązkiem potrzebnym, by funkcjonować na płaszczyźnie społecznej, czy rodzinnej.

Często zamiast pracować podkradałem pieniądze matce, a gdy tego było mało wróciłem do kradzieży i rozbojów. Podobnie jak wcześniej, uzyskane tą drogą pieniądze przeznaczałem na alkohol. Rosła we mnie agresja i złość, szczególnie wtedy, gdy czułem się niedopity, a brakowało pieniędzy na kolejne butelki wina, wódki, czy też choćby piwa. Wtedy po powrocie do domu wszczynałem awantury z matką i od niej żądałem pieniędzy na alkohol, a gdy ich nie otrzymywałem wracałem na ulicę do kolegów i aranżowałem kolejne przestępstwa.

 

Czasem gdzieś pracowałem, ale nie umiałem w żadnej pracy zagrzać miejsca na długo.

Przyszło lato 1987 roku. Codziennie przesiadywałem w knajpie wśród kolegów. Na stole było dużo alkoholu, bo któryś z kolesi miał kasę i stawiał wódkę i piwo. Do knajpy weszło dwóch chłopaków, moich rówieśników. Nagle przypomniało się, że jeden z nich zaczepił mnie kiedyś w dyskotece. Wraz z kolegą napadłem na nich na przystanku autobusowym, gdy wracali do domu. Pobiliśmy ich i okradli. Jednemu z nich kazałem się rozebrać do slipek. Gdy okazało się, że nie mają zbyt wiele pieniędzy wpadłem w szał i zacząłem jednego z nich potwornie bić i kopać. Z powodu obrażeń i ciosów, jakie mu zadałem chłopak ten zmarł.

To okropne, ale ja nie czułem żalu z tego powodu, nie miałem żadnych wyrzutów sumienia. Bałem się jedynie odpowiedzialności za zabójstwo, a przecież odebrałem życie chłopakowi, który był czyimś synem, bratem, kolegą.

Prze cały czas, gdy się ukrywałem przed ścigającą mnie policją, piłem alkohol – dwa tygodnie w ciągu, bo tyle czasu upłynęło do mojego aresztowania.

Skazano mnie na 12 lat więzienia. Pamiętam łzy rodziców tego chłopaka, łzy mojej matki, a ja udając skruchę naśmiewałem się z nich pod sądową ławką. W pewnym momencie, już po wyroku, gdy siedziałem w więziennej celi, rozmiar tego wyroku spadł na mnie niczym grom z jasnego nieba. Wtedy po raz pierwszy zastanowiłem się nad sobą. Jednak nie pod kątem leczenia alkoholizmu, a pod kątem zdobycia wykształcenia, którego mi brakowało.

Poszedłem do przywięziennej szkoły i zacząłem otrzymywać przepustki poza teren zakładu karnego. Podczas przepustek rzadko byłem trzeźwy. Na większości z nich przesiadywałem w barach i do więzienia wracałem pijany. Ratowało mnie to, że wracałem całą noc pociągiem i w trakcie podróży zdążyłem wytrzeźwieć.

Gdy dziś o tym rozmyślam, uważam, że przez chwilę chciałem zmienić coś w swoim życiu, bo poznałem kobietę, z którą chciałem zamieszkać. Myślałem, że jeśli zmienię środowisko to wszystko będzie dobrze. Można zmienić środowisko, miejsce zamieszkania, ale swojej choroby alkoholowej nie udało mi się zostawić za sobą – ona była ze mną i we mnie.

Moja dziewczyna była w ciąży ze mną. Była to dla mnie szansa na dom, na rodzinę. Jednak ja tę szansę zaprzepaściłem. Nie wyszło mi ani z pracą, ani z rodziną, ani z byciem ojcem. Z perspektywy czasu widzę, że moje ówczesne chęci nie były tak silne, jak powinny. Bałem się obowiązków ojca, bałem się i nie chciałem tzw. prozy życia. Gdzieś w podświadomości czułem, że nowa rodzina będzie dla mnie zniewoleniem. Dziś wiem, że wtedy byłem na milion procent alkoholikiem chcącym pić, a rodzina by mi tylko w tym przeszkadzała.

Zatęskniłem za kolegami, za chlaniem, za dawnym stylem życia, i któregoś dnia po prostu uciekłem, po cichu, jak tchórz i złodziej. Moja matka już wtedy nie żyła, więc zamieszkałem z siostrą. Od pierwszego dnia wpadłem w wir pijacko – złodziejskiego życia. Potem kolejne większe przestępstwo i kolejny wyrok. W więzieniu miałem dobrą opinię, więc któregoś dnia otrzymałem przepustkę, z której nie powróciłem, bo chlałem i byłem tak pijany, że obojętne mi było jakie konsekwencje poniosę. Cudem nie odwieszono mi warunkowego – pięciu lat z poprzedniego wyroku. Na tzw. niepowrocie byłem ok. dwóch tygodni, które były ciągiem alkoholowym. Zatrzymano mnie, gdy pijany spałem na trawniku.

Po przywiezieniu mnie do więzienia pierwszym co zrobiłem było zebranie wszystkich perfum z celi, wymieszanie ich i wypicie na kaca.

Kolejny koniec wyroku i kolejne wyjście na wolność. I znowu wrócił stary scenariusz. Pierwsze swe kroki skierowałem do sklepu i kupiłem parę butelek piwa i wódkę. Mój pobyt na wolności do kolejnego wyroku to jeden ciąg alkoholowy, bo nie było dnia, w którym byłbym trzeźwy. Przerywały go jedynie pobyty w izbie wytrzeźwień i szpitalu psychiatrycznym, gdzie byłem dwukrotnie z powodu amnezji alkoholowej. Zdarzało mi się mieć zaniki pamięci trwające nawet tydzień, gdy funkcjonowałem na urwanym filmie. Oprócz zwykłego kaca, zatruć, zaników pamięci zacząłem mieć silne lęki i potworne drżenie całego ciała połączone z łomotem serca.

Aby zdobyć pieniądze na alkohol dopuszczałem się groźnych przestępstw połączonych z agresją, kradzieżą, kradzieżą z włamaniem, wyłudzeniem. Nikt i nic się dla mnie nie liczyło poza alkoholem, nie chciałem słyszeć ani o Bobu, ani o zmianie swojego życia. Nie utożsamiałem się z alkoholikami i nadal byli oni w moich oczach degeneratami, a ja przecież byłem taki charakterny i słowo alkoholik było dla mnie obelgą.

Dziś wiem, że mimo pobytu na wolności nie byłem wolny. Zniewoliła mnie choroba alkoholowa, z którą nie robiłem nic, zakłamanie, świat iluzji i zaprzeczenia, moja podłość i manipulacja. Aby mogło się to zmienić musiał zdarzyć się CUD. I stał się, w więzieniu, które uratowało mi życie, do którego trafiłem za napad rabunkowy z bronią w ręku.

Nigdy wcześniej nie sądziłem, że w więzieniu mogę się odnaleźć, że w więzieniu mogę poczuć się wolnym. Mówi się, że Bóg często mówi do nas przez drugiego człowieka. Ja doświadczyłem tego na własnej skórze. Człowiek, którego zawsze uważałem za wzór do naśladowania, noszący miano bezwzględnego przestępcy, po powrocie z terapii odwykowej programu „Atlantis” w Warszawie zawołał mnie na rozmowę i ( choć do dziś nie wiem jak to zrobił ) nakłonił mnie do leczenia odwykowego. Nikogo innego na pewno bym nie posłuchał, ale on był dla mnie więziennym autorytetem, więc zgłosiłem się na rozmowę z psychologiem, wypełniłem testy, z których bezspornie wynikało kim jestem i zapisałem się na terapię.

Po rocznym oczekiwaniu przyjechałem do Warszawy na oddział „Atlantis” i tu, w trakcie półrocznego pobytu, stopniowo zacząłem, choć nie powiem, że bez żalu i oporów, zrzucać swoje maski. To tu naprawdę zapragnąłem zmieniać siebie, leczyć się i ratować – ratować to co jeszcze mogę – resztę swojego życia. To tu poczułem, że jestem alkoholikiem i utożsamiłem się z chorobą, bo to choroba, a nie, jak wcześniej myślałem, obelga.

Na mityngach AA poczułem ogromne pragnienie normalnego życia, , bez picia alkoholu. Dostrzegłem szansę dla siebie, a czy ją wykorzystam zależy tylko ode mnie. Swój los, swoje życie powierzyłem opiece Boga i wiem, że ze wspólnotą AA w sercu uda mi się.

Co mi dają mityngi AA? Siłę, nadzieję, doświadczenie innych alkoholików, bo na nasz mityng w więzieniu przychodzą przyjaciele z wolności. I to ich doświadczenia pozwalają mi wierzyć, że ja też mogę żyć trzeźwy, nie tylko tu, ale również po wyjściu na wolność.

Krok po kroku wróciła moja wiara w Boga. Wierzę w program AA, bo wiem, że nie jednemu już pomógł, mi również pomaga. Moja chęć zmiany siebie, terapia „Atlantis”, zdziałały w mym życiu cuda i tu chylę czoła przed twórcami programu, kierownictwem oddziału, administracją więzienia i czuję wdzięczność za to, że mnie wsparli i ukierunkowali.

Siedzę sześć i pół roku, do wyjścia pozostało mi jeszcze półtora. Ukończyłem szkołę średnią, zdałem maturę, chodzę na przepustki od dwóch lat. Byłem na pielgrzymce w Częstochowie, mam nową rodzinę i cudownych przyjaciół. Mam wspólnotę AA i jestem trzeźwy i taki pragnę pozostać!

Odnalazłem swoją drogę i radość każdego dnia. Tyle jeszcze życia przede mną, tyle wspaniałych rzeczy do zrobienia, że czuję się szczęśliwy. Na zakończenie z całego serca pragnę podziękować wspólnocie AA za ten promyk nadziei, którego się tak kurczowo uczepiłem i swoim przyjaciołom AA, że stoją przy mnie i zaakceptowali mnie w całości takiego, jakim jestem, bez masek i upiększeń.

Dziś wiem i mogę powiedzieć, że nie ma takiego dna, z którego nie można się odbić, takiego miejsca, w którym jest już zbyt późno na ratunek. Ja sam tego doświadczyłem.

 

Darek AA – więzienie… 02.11.2002r.

 

Źródło:  Mityng Nr 11/77/2003r. http://www.mityng.net

 

(C) Fundacja BSK AA; Wszelkie Prawa Zastrzeżone.